niedziela, 5 stycznia 2014

Lakier Lemax z drobinkami.

Dzisiaj co nieco o mojej pasji, a mianowicie o malowaniu paznokci. Urody może i Bozia poskąpiła co nieco, ale paznokcie dała całkiem całkiem. Łatwo mi rosną (ostatnio jeszcze szybciej w związku z zażywaniem drożdży z witaminami z grupy B6, prawdziwie szalony wzrost), nie mam z nimi żadnych problemów, nie łamią się, nie rozdwajają, są mocne, twarde i wytrzymałe. Wprawdzie mają kilka swoich wad, bo przecież przez siedemnaście lat katowane były przeze mnie obgryzaniem, ale powiem szczerze, że wyszły z tego prawie bezboleśnie. Nieco gorzej było ze skórkami, ale i to się poprawiło.
No ale przejdźmy do naszych baranów, jak mawiają Francuzi. Zakupiłam sobie ostatnio pewien lakier (tak żeby być dokładną to ostatnio zakupiłam sobie około 15 lakierów, no ale ciiiiii), który zobaczyłam na blogu niejakiej Ewalucji. Nie powiem, że strasznie mi się spodobał, ale jest w nim coś takiego, że jak tylko zobaczyłam go w sklepie, stwierdziłam, że muszę go mieć. Po prostu muszę. No więc nabyłam. Po pomalowaniu oczywiście natychmiast pochwaliłam się mężowi, który stwierdził krótko, acz dobitnie "O Boże, myślałem, że nie masz paznokci". Bo paznokcie nieco znikają w tym duecie jasnoróżowego lakieru z czarnymi drobinkami, które strasznie przypominają mi ziarenka maku. Przy tak jasnej karnacji jak moja, można ten lakier nazwać nude. 


Dodać tylko muszę, że na lakier dałam top matujący (Future Creation Top Coat Matt), który stał się moim ostatnim odkryciem i który stosuję teraz do KAŻDEGO lakieru. Zabójczo wygląda z czerwonym, ale o tym może innym razem.


 A tak oto wygląda buteleczka z informacją:


Ogólnie mogłabym podsumować to tak - lakier wspaniale się prezentuje na paznokciach zarówno w wersji błyszczącej (oryginalnej), jak i tej zmatowionej, chociaż przy jasnej karnacji bardzo stapia się ze skórą (dobrze, że są drobinki). Wygodnie się nim maluje, chociaż na pokrycie potrzebne są trzy warstwy. Schnie bardzo szybko, przynajmniej z topem matującym, który jak zauważyłam jest również cudownym wysuszaczem. Kosztuje niewiele, co też jest niezwykle cenne, kiedy to kupuje się kilka... naście lakierów niemal na raz. Polecam.

wtorek, 17 grudnia 2013

Wspaniałe projekty Guttenberga i Karel Gott idący w dobrym kierunku.

Muszę, po prostu muszę o tym napisać, bo pomimo dawno minionej już sławy, obejrzałam ten filmik dopiero dzisiaj. A o co chodzi? O ten wspaniały reportaż, który zrobił niejaki Filip Chajzer na Warsaw Fashion Weekend z cudownymi szafiarkami, youtuberami (oni tak serio???) czy innymi miłościwie nam panującymi celebrytami w roli głównej. I, muszę przyznać, nie wierzyłam, że to może być możliwe. No cóż, zawiodłam się. 
Nie sądzę wprawdzie, że chodzi konkretnie o szafiarki czy youtuberów, bo idioci zdarzają się na każdym polu, ale przecież teoretycznie oni przynajmniej minimalnie powinni znać się na tym, co robią, skoro znaleźli się na tych pokazach i, jak mniemam, osiągnęli jakąś tam sławę w necie (chociaż mogę się mylić, w końcu nie śledzę...). Tak czy inaczej, Karel Gott idący w dobrym kierunku; Hannawald, którego pan by nie nałożył ani nie polecił; wspaniałe projekty Guttenberga, który specjalizuje się w zimowej modzie; "poprawiony" Helmut Kohl - to niezapomniane wypowiedzi.  
Ja wiem, że ten reportaż jest tendencyjny i na pewno były tam osoby, które wiedziały, kto to jest Helmut Kohl czy CO to jest Schleswig-Holstein. Jednak mimo wszystko niewiedza tych wypowiadających się ludzi jest imponująca. I nie chodzi mi nawet o to, że oni nie wiedzieli, kim jest Hannawald czy Karel Gott, ale o fakt, że łyknęli bajeczkę, jakoby byli to projektanci. Nie można było powiedzieć "Przykro mi, ale go nie znam"?
Z drugiej strony podchodzi do nas pan z telewizji i pyta o jakiegoś tam projektanta. I jak w tej sytuacji, będąc na "faszion łikend" przyznać się, że się kogoś nie zna. W końcu sroce spod ogona się nie wypadło. I już nie wiadomo, jaki wstyd większy - zbłaźnić się nieznajomością nazwiska Guttenberga, czy przyznać się do nieznajomości jakiegoś projektanta. Jak łatwo zauważyć - w modzie każdy może zaistnieć, nawet niemiecki pancernik.
Kiedyś funkcjonowało pojęcie "ofiary mody". Miało wprawdzie inne znaczenie, ale myślę, że w dzisiejszych czasach spokojnie możemy zmienić to pojęcie tak, by pasowało do tych jakże przerażających dni.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Nowa odsłona.

Są takie dni, kiedy nic nie wychodzi. Kiedy zwykle świetny ciuch zupełnie nie leży, pryszcze są po stokroć bardziej widoczne, zwałki tłuszczu powodują odruch wymiotny, a włosy za nic nie chcą się układać (tak zwany "bad hair day"). I właśnie taki dzień dopadł mnie dzisiaj. Nie ma ku temu żadnego konkretnego powodu. Nic złego się nie dzieje, nie mam żadnych nowych problemów. Po prostu gorszy dzień i tyle.
Jedno w tym wszystkim nie jest takie złe - że postanowiłam odnowić znajomość z moim nieco zapomnianym blogiem. No cóż, ponad rok mnie tu nie było - przyznaję nie bez wstydu. I nie obiecuję gruszek na wierzbie. Ale przynajmniej się postaram.
A tymczasem dla poprawienia sobie humoru nowa odsłona mnie samej. Nie powiem - widać drugi, a może nawet i czający się trzeci podbródek, ale widać też nową fryzurę. Włosy w tej odsłonie są całkowicie i naturalnie moje. Nie zrobiłam sobie trwałej, po prostu pogodziłam się z naturą, z którą ponoć wygrać się nie da. Są odrosty, ale to dlatego, że wracam do swoich. Mam jasno wytyczony cel i będę się go trzymać. 

Tunika, choć widać tylko górę: second - hand.
Szal: no name
Oprawki okularów: Fielmann, choć już szkła wstawiać musiałam gdzie indziej, ale to temat na dłuższą historię.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Żel do twarzy - recenzja.

Pamiętam, jak kiedyś (byłyśmy wtedy jeszcze niemal dziećmi) moja koleżanka pozwoliła mi spróbować żelu nawilżającego, który dostała od swojej (znacznie starszej) siostry. Siostra na brak pieniędzy nigdy nie narzekała, stąd żel był z wyższej półki. Pamiętam, że byłam zachwycona. Wspaniała konsystencja, niebieskie drobinki, które znikały po rozsmarowaniu, po prostu bajka. Zakochałam się w tym żelu i podbierałam go koleżance, kiedy tylko mogłam, bo skóra po nim stawała się aksamitna. Kiedy żel się skończył, płakałyśmy jak bobry rzewnymi łzami, ale poradzić na to nic się nie dało.
Dziś nie pamiętam ani nazwy tego specyfiku, ani jego ceny, ani nazwy firmy. Pamiętam tylko te śmieszne niebieskie drobinki. Jednak z czasem zapomniałam o nim nie tylko ze względu na nieosiągalną dla mnie cenę, ale również dlatego, że moja cera uległa gwałtownym zmianom i na nawilżający żel do twarzy nie było tam miejsca.
Problem z tłustą cerą miałam od zawsze (czyli od czasu dojrzewania). Wprawdzie miłe panie ze sklepu, gdzie zgadzałam się na badania skóry próbowały mnie przekonać, że mam skórę suchą i powinnam używać akurat TEGO kremu silnie nawilżającego, który one reklamują, ale nie dałam się im przekonać. Owszem, policzki (czyli miejsca, gdzie szanowne panie raczyły mnie „badać”) i okolice nosa są suche i nie mam zamiaru się sprzeczać, ale czoło i broda to porażka. Świecące się wiecznie czoło zakrywałam grzywką i było do zniesienia, ale mimo wszystko napawało mnie ono grozą.
Swego czasu znalazłam sobie cudowny krem. Wspaniały, matujący na cały dzień, skóra była po nim gładka, matowa i rozkoszna w dotyku. Nie uczulał, bo przeznaczony był do cery delikatnej, skłonnej do alergii. Jaki to był krem? Ano krem matujący firmy AA. Specjalnie o tym piszę, żeby za chwilę zmieszać firmę z błotem. Dlaczego? Może zmieniła mi się cera i ten krem po prostu już się do mojej skóry nie nadaje? A może firma wycofała ten krem, pozostawiając mnie w nieutulonym żalu? Niezupełnie.
Otóż firma postanowiła wycofać ten krem ze sprzedaży (a i wcześniej masakrycznie trudno było go dostać) i zacząć sprzedawać swoje produkty w liniach kosmetyków. Czyli linia nawilżająca, matująca, tlusta, itd. Co w tym dziwnego? Przecież nie zmienili kremu, a jedynie jego opakowanie i nazwę. I właśnie o to się rozchodzi, że nie. Nie wiem, czy zmienili skład, bo nie zachowałam sobie pudełka po poprzednim kremie, ale ta nowa linia za nic nie chciała współpracować z moją twarzą. Po użyciu kremu rzekomo matującego moja skóra świeciła się jak latarnia o północy. Próbowałam, dawałam szansę, ale każda kolejna próba kończyła się tak samo. Potem próbowałam z innymi kremami, ale efekt był cały czas ten sam. KOSZMAR.
I właśnie ostatnio przypomniałam sobie o żelu do twarzy z niebieskimi drobinkami. Pomyślałam sobie, że nie ryzykuję wiele. Wyruszyłam na poszukiwanie żelu do twarzy, który być może nie będzie miał drobinek, ale będzie w miarę dobry. I tu pierwsza niespodzianka. Jeśli ktoś spodziewa się, że taki żel znajdzie szybko po spojrzeniu na półkę z kremami, to bardzo się myli. Nieźle musiałam sie naszukać, żeby w ogóle znaleźć jakieś żele w natłoku kremów tłustych, nawilżających, matujących, półtłustych, etc. W końcu JEST.
Nie ma drobinek, więc to nie ten (zresztą po dwudziestu latach raczej nie spodziewałam się znaleźc TEGO żelu). Jednak wzbudza moje zaufanie na tyle, że podchodzę do kasy i płacę całkiem niezawrotną sumę poniżej 20 złotych. To hydrożel nawilżający na dzień firmy Olay. Opakowanie wygląda tak:

Hydrożel nawilżający na dzień firmy Olay

Jak wrażenia? Używam od kilku dni. Jest dobrze. Przeznaczony jest do cery tłustej/mieszanej. Nie matuje mojej skóry, bo nie do tego służy, ale nawilża całkiem nieźle. Jest delikatny, bardzo wydajny, bo bierze się go naprawdę tylko kapkę. Pachnie wprawdzie dość dziwnie (gdzieś przeczytałam, że jak klej :)), ale nie za mocno, więc musiałam wsadzić sobie niemal nos do opakowania, żeby to poczuć. Mnie nie przeszkadza. Skóra po nim jest delikatna, gładka, odświeżona. 
Czy kupię jeszcze raz? Po pierwsze zanim skończę to opakowanie, minie pewnie pół roku :) Po tym czasie być może dam kolejną szansę kolejnemu kremowi matującemu (chociaż zaczyna mnie to już męczyć), a finalnie i tak pewnie sięgnę po niego w sklepie. Chyba że zdecyduję się na inny żel albo znajdę ten z drobinkami :)
P.S. Uaktualniam. Żelu używam już kilka tygodni i moja skóra nigdy jeszcze nie była taka miękka i nawilżona. Nadal tęsknię za moim niezawodnym kremem matującym, bo często mi się jednak czółko świeci, ale porównując go do innych, które używałam - nie zamieniłabym go za żadne skarby.

czwartek, 26 stycznia 2012

Nie - szafiarsko.

Ok, zawzięłam się. Nie jutro, nie za chwilę, ale właśnie w tej sekundzie. Myślę sobie, że jak coś tu napiszę i się zobowiążę, to w końcu się zawezmę i uda mi się. Podobno to tak nie działa, ale mimo wszystko spróbuję.
A o co chodzi? O odchudzanie. Nie udawało mi się wiele razy, wracałam do starych nawyków, mimo że udawało mi się schudnąć kilka kilo. Wszystko wracało do normy, znowu waga szła w górę, a ja znowu czułam fałszywe pogodzenie z losem. Nie, z tym nie potrafię się pogodzić. 
I nie oszukujmy się, że mam zamiar odchudzać się, bo nagle zauważyłam, jak bardzo otyłość wpływa na moje zdrowie i chcę zmienić nawyki żywieniowe, żeby być zdrowszym. Bullshit! Chcę być ładniejsza, bo jednak szczuplejszy znaczy ładniejszy. Chcę mieć łatwiej w życiu i w sklepach. Przykro mi, ale taka właśnie jest prawda, taka rzeczywistość.
Bo w byciu grubym najczęściej nie przeszkadza samo bycie grubym, a właśnie społeczeństwo, podejście ludzi do "pasztetów, wielorybów", etc. To jednak boli, mimo że staram się z tego śmiać. No i rozmiarówka w sklepie. To coś, co przeszkadza mi milion razy bardziej, ale o tym pisałam już trochę tu.
I nie twierdzę, że bycie szczupłym rozwiąże moje problemy, bo są one z gatunku zupełnie innego niż otyłość. Po prostu chcę być chudsza. 
Trochę to nie - szafiarskie i gorzkie, ale trudno. 
No i proszę, trzymajcie kciuki.

środa, 28 grudnia 2011

Biżuteria po raz drugi.

Moim drugim hobby (zaraz po paznokciach, które ostatnio strasznie zaniedbałam – jak wszystko) jest biżuteria. Kiedyś kupowałam ją niemal na kilogramy. Każda wizyta na mieście kończyła się w sklepie jubilerskim i kupnem przynajmniej jednego srebrnego pierścionka. Srebrnego, bo gustuję raczej w srebrze. Są dwa powody, dla których lubię biżuterię: 1) zawsze jest na mnie rozmiar!!! i 2) jestem sroką. Wszystko, co tylko choć trochę się błyszczy, przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Przy czym mało istotne jest, czy jest to srebro, złoto, tombak czy inny jakiś nikiel. Ma się błyszczeć i być w miarę duże.
W związku ze swoją miłością mam kupę biżuterii, której jednakowoż nie używam. Czasami nie mam natchnienia, czasami nie mam czasu, ale głównym powodem jest fakt, że po początkowym zachwycie i ciągłemu noszeniu kolejnego pierścionka czy też kompletu, czuję się nim znudzona. I na nic jest „odkrywanie na nowo” po kilku miesiącach, a czasami nawet latach. Doskonale pamiętam ten konkretny pierścionek czy też ten konkretny łańcuszek i już marzy mi się nowy.
Dlatego właśnie wybrałam się do jubilera w celu nabycia czegoś nowego. Ponieważ gust mi się w międzyczasie zmienił i stawiam na minimalizm (małe oczko jak najbardziej wbudowane w pierścionek), stwierdziłam, że będzie miło, szybko i tanio (jak to srebro). Jak szybko weszłam, tak szybko wyszłam. Ceny najpierw wmurowały mnie w podłoże, żeby w chwilę później dodać mi skrzydeł i wyekspediować mnie jak najdalej od sklepów jubilerskich. No cóż, skończyły się dobre czasy, gdy biżuteria grała w moich zakupach pierwsze skrzypce.
Jednak nie byłabym sobą, gdybym tak po prostu z niej zrezygnowała. Mój sroczy charakter nie zmienił się bynajmniej, jedynie nieco ucierpiał. Dlatego też, gdy w czasie Jarmarku Jadwiżańskiego w Leśnicy zobaczyłam stoiska z biżuterią, pogalopowałam tam świńskim truchtem. I oto, co nabyłam, za śmieszne grosze zresztą. 


Nie znam się na kamieniach, ale ten mi się podoba.



Ta twarz mnie urzekła.



Do czerwonych dokupiłam żółte, fioletowe i zielone :)

Oczywiście nie są to zakupy godne prawdziwej sroki, bo nie błyszczą się, jak powinny i nie ma wśród nich pierścionka (moja wielka miłość), ale wystarczająco zaspokoiły one moją niedopieszczoną potrzebę zakupów biżuterii.
I tak na marginesie – nie wybieram się na giełdę minerałów, bo nie posiadam AŻ TAKICH finansów :)

wtorek, 27 grudnia 2011

Na szkolenie.

Dość długo milczałam, bo pisanie jakoś mi się nie składało. Czasu wiecznie brak, obowiązki domowe kuleją, a do bloga mam się brać? Jak to tak? No ale w końcu nadejszła wiełkopomna chwiła i mogę w końcu coś naskrobać. Zdjęcia zbytnio aktualne nie będą, ale niech przypomni nam się ten wspaniały gorący wrzesień i jego słońce.
Otóż pewnego wrześniowego popołudnia wybrałam się na szkolenie. W sumie jakbym miała zdjęcia z każdego szkolenia, na które chodzę to pewnie bym co drugi dzień dawała jakiegoś posta, ale mniejsza o to. Faktem jest, że szkolenie było ważne i potrzebne, a przy okazji mogłam spotkać się z Marchewkową, co już samo w sobie made my day i żadne szkolenie nie było mi straszne.
Ponadto nabyłam drogą kupna piękny KWIAT. Nigdy dotąd (i nigdy potem) nie przypięłam niczego takiego na swoją czachę ani nawet nie użyłam jako broszki, bo jakoś tak mnie peszy (no i to całkiem nie moja bajka), ale akurat wtedy miałam takie natchnienie, które ciałem się stało i zawisło na moich czerwonych wtedy włosach (żeby nie było, dziś mam zupełnie inne). A teraz leży sobie w szafce i czeka na kolejny powiew mojej obywatelskiej odwagi :)
Marchewkowa natrzaskała mi fotek, jak szalona i ponieważ kilka nawet się udało, postanowiłam się pochwalić. I nic to, że brzuchol wystaje :)

Bluzka i buty: No Name :)
Spodnie: kupione w Tesco.
Torba: Jennifer, CCC.
Kwiat: H&M.

 W pięknych uliczkach Wrocławia, obok bramy na Jatkach.



I we wrześniowym słońcu.










W roli głównej KWIAT... i moje ucho :)

Moja ukochana torba (słonika w komplecie nie było).