piątek, 29 kwietnia 2011

Niech żyją lumpeksy!

Nigdy nie miałam nic przeciwko lumpeksom. Nie chodziłam tam ani ze względu na modę, ani ze względu na bardzo trudną sytuację portfelową. Chodziłam, bo najczęściej w lumpeksach mogłam znaleźć coś dla siebie (czyt. w moim rozmiarze). Ciucholandy zazwyczaj oferują ubrania z Anglii, a tam, jak wiadomo, obowiązuje inna rozmiarówka. Dlatego też z radością szłam „na lumpy”, bo mogłam dostać tanio coś „nowego” i ładnego.
Ostatnio jednak zmieniło się kilka rzeczy, nad czym bardzo boleję. Po pierwsze, z dzieckiem trudno chodzi się na zakupy, a co dopiero do lumpeksów, gdzie trzeba stać i oglądać niekiedy godzinami, żeby coś wypatrzeć. Po drugie, lumpeksy coraz częściej kreują się na sklepy, w których można kupić ubrania używane, ale za to stylowe i jedyne w swoim rodzaju, a co za tym idzie – za unikatowość trzeba płacić. Po trzecie i ostatnie, jako sklepy „stylowe”, następuje selekcja ubrań. I zostają same małe, większe gabaryty idą się paść, co mnie akurat nie zadowala. Są jednak przyczułki, gdzie lumpy pozostały lumpami, a w ich odwiedzaniu przeszkadza mi jedynie chodzenie z dzieckiem.
Ta bluzka od razu wpadła mi w oko. Była odcinana pod biustem (doskonale), zrobiona z materiału, którego nie trzeba prasować (coraz lepiej) i nawet na mnie pasowała (BINGO!). Innymi słowy – grzech nie kupić. Dlatego właśnie kupiłam. Od tamtej pory noszę ją w połączeniu z innymi bluzkami (tutaj: Gatta), bo dekolt jednak nieco przyduży.



P.S. W końcu dokładnie widać moje siwe włosy :) Juuuupiiii!
P.S. 2 W ramach zabawy programem do obróbki zdjęć dodaję coś, co w ogóle nie jest związane z szafiarstwem, ale strasznie mi się podoba :)


poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Powrót do przeszłości.

Zdjęcia to absolutnie cudowny wynalazek. Bez dwóch zdań. Wydarzenia zapisane na kartce papieru albo, jak to ostatnio, na karcie pamięci. Potem można sobie spojrzeć na takie obrazy i przenieść się pamięcią do tamtych chwil. Poczuć jeszcze raz zapach, może nawet smak, może dotyk. Przywrócić im życie, choć na chwilę.
To właśnie czuję, przeglądając swoje stare zdjęcia. Jakbym znowu tam była. Dlatego nie mogę oglądać zbyt wielu zdjęć na raz. Sprawę utrudnia mi fakt, że moje zdjęcia nie są zbyt uporządkowane. W jednym folderze znaleźć się może zdjęcie ciążowe i takie na długo sprzed ciąży z jakiejś wycieczki.
I właśnie ostatnio podczas takich poszukiwań odkryłam dwa zdjęcia, którymi postanowiłam się podzielić. Dlaczego? Bez żadnych bardziej konkretnych powodów od tego, że podobają mi się i nawet mogę siebie na nich znieść (jakby ktoś jeszcze nie zanotował – nienawidziłam zdjęć swojej osoby).
Pierwsze zdjęcia to fotografie z pokazu „Klątwa Faraonów”, który gościł we Wrocławiu już jaki czas temu (dokładnie w roku 2008, lato, jak widać po stroju). Nie będę pisać, gdzie kupiłam te ciuchy, bo już nie pamiętam. Jedno jest pewne – wyglądałam w nich nie najgorzej i bardzo je lubiłam. Bluzka oczywiście odcinana pod biustem, bo w takim fasonie grubaskom jest dobrze. Spodnie białe. Miałam do nich słabość, chociaż oczywiście zdawałam sobie sprawę, że zbyt genialnie to w nich nie wyglądam. Nie było jednak bardzo źle i pozwalałam sobie czasami na tą ekstrawagancję, jaką jest noszenie białych ubrań przez osobę puszystą (jak wiadomo, biały pogrubia, a czarny wyszczupla i dlatego dla osób tęższych najlepsze są habity).



















W takim razie kolejne zdjęcie to szczyt ekstrawagancji, gdyż wybielona na nim jestem do granic przyzwoitości. Jedyne co mam na swoje usprawiedliwienie to fakt, że wielkość mojego brzucha nie wynika z przejedzenia, a z ciąży :) Nie było mi zbyt trudno ubierać się w czasie ciąży, bo i tak większość bluzek miałam szerszych, a nie obcisłych (a nawet te obcisłe były na tyle rozciągliwe, że dostosowywały się do sylwetki). Wystarczyło kupić kilka par spodni i można było szaleć z garderobą. Przy okazji okazało się, że mam drastycznie mało zdjęć z okresu ciąży, to doprawdy zbrodnia.
8 miesiąc

I rację ma mój mąż, że niewątpliwie dobrą stroną tego bloga jest fakt, że zaczęłam robić zdjęcia SOBIE, a nie tylko drzewkom i domkom wokoło :) Zaczynam lubić swoje zdjęcia.

sobota, 23 kwietnia 2011

Wypad do miasta.

Słońce w końcu ucieszyło nas swoją stałą obecnością i ubrania letnie wyjrzały z szafy. Problem polegał na tym, że po zrobieniu porządków w szafie jesienią z ubrań letnich, niewiele w jej czeluściach letniego zostało. Dlatego właśnie postanowiłam uzupełnić swoją garderobę i szarpnąć się na coś nowego.
Zaczęłam od sklepów, ale ceny zbily mnie z nóg. Jak zwykle podwyżka VAT okazała się świetnym pretekstem do bezkarnej podwyżki cen o nieco więcej niż ten jeden procent. Zszokowana nieco postanowiłam spróbować inaczej. Ponieważ na wizyty w ciucholandzie nie miałam akurat natchnienia, zdecydowałam się na poszperanie w sieci.
Allegro mnie nie zawiodło. Pod myszkę ustawiło wspaniałą tunikę w moim akurat rozmiarze, w niebieskim kolorze, w „ludowe” wzorki, które wyglądają tak:

Moja miłości! – wykrzyknęłam. I w tym miejscu postanowiłam zdać się na instynkt łowcy mojego szanownego Męża. On doskonale wie, co zrobić, żeby aukcję wygrać (bo niestety okazało się, że to aukcja, a nie kup teraz). Określiłam maksymalną cenę i po pozostawieniu dokładnych instrukcji, zostawiłam Męża na placu boju. Oczywiście, co było bardzo do przewidzenia, Mąż aukcję wygrał, a ja dostałam swój wymarzony nowy ciuch za małe pieniądze.
Chciałam tą tunikę, która okazała się być nieco jednak przydużą tuniko – sukienką (było zaznaczone w opisie, więc nie jestem zaskoczona), przyozdobić białymi legginsami, ale pan w sklepie zbywał mnie tak skutecznie (nadal to robi), że w końcu postawiłam na rajstopy. Ponadto, jak już zaznaczyłam, tunika okazała się nieco za duża i wymagała dodania do niej białej bluzki po spód, co by nie gorszyć narodu widokiem biustu mego. Do tego białe sandałki – rzymianki z zeszłego bodaj roku (a może sprzed dwóch lat…) i mamy całkiem znośny komplet.
I ostatni akt tej historii. Pojechałam do  miasta z synem i Marchewkową. Po drodze wstąpiliśmy do parku, w którym żadne z nas jeszcze nie było. Okazało się, że będzie to jeden z moich ulubionych parków, bo jest tam i miejsce dla dzieci, i piękne widoczki, i ławki, i świetny klimat, choć tak blisko ulicy (Ogród Staromiejski, na tyłach Teatru Lalek, jeśli ktoś zna Wrocław). Marchewkowa z wielkim poświęceniem i cierpliwością strzelała mi fotki, bo nie jestem zbytnio cierpliwą modelką, a i tak z całej masy zdjęć do publikacji nadaje się to jedno, jedyne.

Tuniko - sukienka: New Look, kupiona na allegro
Buty: Deichmann
Bluzka: Gatta.


wtorek, 19 kwietnia 2011

Wyjaśnienia / Wiosna, panie dzieju.

Najpierw kilka słów wyjaśnienia dla odwiedzających. Zainspirowana komentarzem Play Me, postanowiłam kilka rzeczy sprostować. Zaczęłam ostatnio przeglądać blogi szafiarskie. Niemal wszystkie opierają się na angielskich tytułach, niektóre nawet prowadzone są po angielsku (oczywiście nie uważam tego za wadę, ale wydaje mi się to dziwne). Niemal wszystkie mają piękne zdjęcia, odpowiednio naświetlone, wykadrowane, w odpowiednich wnętrzach lub w odpowiednich miejscach na zewnątrz. Część osób śledzi najnowsze trendy, inspiruje się dziełami sławnych projektantów, ogląda modelki na wybiegach. Jeśli to jest idea blogów szafiarskich, to w takim razie nie mogę zapisać się do tego szanownego grona.
Nie oglądam pokazów mody. Denerwują mnie te wychudzone modelki, które wyglądają, jakby im ktoś w buty kupę włożył. Miny rodem z kota na puszczy, zgarbione ramiona, brak uśmiechu, wystające kości obojczyka, wystające kości wszystkiego. Nie podobają mi się stroje, które są tam prezentowane. Nie założyłabym ich, bo dość często są to ubrania zupełnie nieżyciowe. Nie zawsze, ale zbyt często.
Nie robię cudownych, wypasionych, sphotoshopowanych zdjęć. Nie umiem. Mam zwykły aparat, który mnie słucha, dopóki ustawiam go na „auto”. Potem przenoszę te zdjęcia do komputera, czasami przycinam i to tyle. Zdarza mi się tafić na ładną miejscówę, ale zazwyczaj ograniczam swoje środowisko fotograficzne do chodnika obok swojego bloku i pobliskiej piaskownicy, gdzie chodzę z moim synem.
I tu dochodzę do meritum. Mam 30 lat, męża, syna, jestem nauczycielką, cierpię na chroniczny brak czasu i chciałabym być szczuplejsza. Nie jestem idealna. Nie jestem szczupła. Poluję na okazje i przeceny w sieciówkach albo latam po lumpeksach (i nie jest to kwestia mody, ale braków w polskich sklepach). Doskwiera mi brak ubrań w moim rozmiarze w większości polskich sklepów oraz słaby wybór w tych „dla puszystych”. Będę o tym pisać, bo mnie to dotyczy. Dotyczy to również wielu innych osób.
Nie ubieram się wyjątkowo pięknie. Ubieram się normalnie. Staram się dostosować ciuchy do swojej sylwetki i rozmiaru. Staram się wypośrodkować pomiędzy workami pokutnymi a obcisłym baleronem. Nie zawsze mi się udaje. Przykro mi. Niczego nie upiększam, nie zmieniam. Jeśli idę z synem na zakupy czy do piaskownicy, ubieram się praktycznie. Jeśli na imieniny do cioci, elegancko. Jeśli do pracy, umiarkowanie elegancko. Wszystkie te ubrania są ważne i dla mnie się liczą. Na co dzień raczej się nie maluję, więc nie będę się pindrzyć do zdjęć. Jeśli jestem umalowana i mam na sobie biżuterię, niech tak będzie. Jeśli nie, to nie. Nie robię niczego specjalnie do zdjęć. Pewnie z czasem nauczę się kilku rzeczy, wiele poprawię, ale teraz jest, jak jest. I tyle.
Mogłabym powiedzieć za Michałem Wiśniewskim powtórzyć: „Jestem jaka jestem.”
A tu już wiosna.

Naszyjnik: C&A
Szminka (nawet jeśli nie widać): Avon,
genialny kolor
Plum Gorgeous
szminki Uwodzicielskie Nawilżenie


Bluzka: Lidl (ciążowa :))

 

niedziela, 17 kwietnia 2011

Lidl jest tani.


Kiedy mój mąż słyszy hasło Lidl, od razu musi powiedzieć „jest tani”. To silniejsze od niego. Chociaż sklep ten zmienił swoje hasło już jakiś czas temu, właśnie tamto zapadło ludziom w pamięć i nic tego nie zmieni. Teraz Lidl może cenić jakość albo robić cokolwiek innego, i tak zawsze pozostanie „jest tani”.
Bo i tak faktycznie jest. Nie zawsze i nie w każdym przypadku, ale nie można mieć wszystkiego. Z tą jakością też różnie bywa, ale muszę przyznać, że niejednokrotnie udało mi się w Lidlu dostać rzecz o wiele lepszej jakości niż w „zwykłym” sklepie. Dlatego też z czystym sumieniem mogę Lidla polecić. Swego czasu skarpetki i spodnie dla syna rzadziły, ostatnio przerzuciłam się na rzeczy dla siebie. Kiedy tylko zobaczyłam, że Lidl sprzedawać będzie bluzki ciążowe za 25 złotych (24,99 - jak ja nienawidzę tych groszy…) postanowiłam wparować do sklepu o świcie i kupić sobie przynajmniej jedną. I całe szczęście, że wpadłam tam o świcie, bo w moim sklepie wyraźnie tych koszulek posępili. Gdybym poszła po południu, pewnie nie miałabym czego tam szukać.
Oczywiście na jednej się nie skończyło, kupiłam dwie. A wszystko przez to, że one są naprawdę cudowne. Oczywiście ani nie jestem w ciąży, ani nie zamierzam być, ale mój rozmiar wymaga pewnych kompromisów. I jeśli tym kompromisem ma być kupowanie ciuchów ciążowych, to ja się z tym godzę. Bluzki w żaden sposób się nie wyróżniają i nie jest na nich napisane, że są ciążowe, więc raczej nikt się nie domyśli. Wyglądają tak na zdjęciu reklamowym.



Kupiłam sobie akurat te dwie zasłonięte, bo podobały mi się bardziej niż ta błękitna, ale wszystko zależy od gustu. A ja w jednej z nich (druga w praniu) wyglądam tak.

Bluzka: Lidl
Bluza: Tchibo
Spodnie C&A (Yessica)
Buty: nie pamiętam :)



sobota, 9 kwietnia 2011

O ubraniach dla grubasow słów kilka.

O poszukiwaniu ubrań na siebie mogłabym napisać książkę. Tak coś koło 1000 stron by mi wyszło, gdybym miała opisać wszystkie przygody i perypetie, które miałam w swoim nieco krótkim życiu. 
Zaczęłam być nieco grubsza, kiedy miałam około 21 lat. Nie mówię tu o rozmiarze 54 czy nawet 50, ale 46/48. Pomijam już rozpiętość rozmiarówki, o czym miałam nieprzyjemność przekonać się wiele razy, próbując wbić się w rozmiar XXXXL, jak to sugerowała metka (i nie był to rozmiar młodzieżowy). Przyjmijmy, że noszę rozmiar 48 i pozostańmy przy tej teorii (o powalonej rozmiarówce jeszcze napiszę, jak  mi się przypomni).
Najpierw poznęcam się nad sieciówkami. Dlaczego? Bo właśnie te sklepy powinny oferować mi szerszy wybór ubrań. Skoro są dla wszystkich, to również dla mnie. Nie wymienię oczywiście absolutnie WSZYSTKICH sklepów, jakie istnieją, ale te, do których zdarza mi się zajrzeć.
Po pierwsze sklep, który omijam, bo nie ma mi NIC do zaoferowania to Reserved. Próbowałam wielokrotnie, bo jednak polska firma, warto by inwestować w polski przemysł. Jednak pomimo moich usilnych prób, oni mnie zlewają. Nie ma tam na mnie rozmiaru, chociaż z pewnością kilka rzeczy mi się podoba i mogłabym zostać klientką. Nie dają mi szansy. Cubus daje radę, kilka razy udawało mi się złowić tam kilka miłych dla oka i kieszeni ciuszków. Nie chodzę tam regularnie, ale zdarza się. Orsay niegdyś był mi łaskawy, ale już od pewnego czasu nie mam tam po co zaglądać. Ubrania zdecydowanie w moim stylu, rozmiarówka nie. 
No i do pierwszej trójki wybija się H&M. Nie mogę powiedzieć, coś tam sobie wybiorę, czasem coś mi się nawet spodoba, chociaż ich styl to nie moja bajka. Zdarzy się jednak lepszy dzień (ich albo mój, zależy jak na to spojrzeć) i udaje nam się porozumieć. Najczęściej jednak, niestety, ich pojęcie rozmiaru uwłacza mojej osobie. Nie ma tam na mnie ubrań, chyba że są rozciągliwe i zgodzę się na wystające mi zewsząd wałeczki. Nawet fasony tak łaskawe dla osób tęższych, a mianowicie odcinane pod biustem, nie są do tych osób adresowane. Jest coś takiego, jak dział dla puszystych (Big is Beautiful), ale chyba nie biorą sobie tego hasła do siebie, bo ich big zdecydowanie nie jest dla mnie beautiful. Może mamy inny gust po prostu. Także H&M raczej omijam.
Kappahl to już zupełnie inna gadka. Pamiętam jednak, kiedy i oni nie mieli dla mnie żadnej oferty. Na sklepie wtedy były rozmiary do 42, a w sekcji dla puszystych XLNT od 46. Problem był taki, że 42 było na mnie O WIELE za małe, a 46 O WIELE za duże. I bądź tu mądry, człowieku. Jednak jakiś czas temu coś się zmieniło. Polityka firmy? Ktoś w zarządzie utył? Nie wiem. Okazało się nagle, że można na sklepie zrobić rozmiarówkę do 48 i to faktycznie może być realne 48. Dochodzi do tego, że sukienkę z serii „vintage stories” kupiłam rozmiaru 40, bo w taki się mieściłam. No i dobrze. Problem w tym, że Kappahl ma mi coraz mniej do zaoferowania pod względem stylu. Nie moja bajka, „not my cup of tea”, nie tędy droga. Ubrania, które mi się podobają, mają okropną tendencję do kosztowania fortunę (przy czym na moją kieszeń to bluzka za 90 czy 100 zł jest fortuną). Jednak Kappahl z całą pewnością jest na podium, jeśli chodzi o moje ciuchy (2 miejsce).
I teraz czas na fanfary, bo nadchodzi zwycięzca… C&A jest dla mnie niekwestionowanym faworytem. Zarówno jeśli chodzi o styl, jak i cenę. Tam właśnie kupuję spodnie (przeceny, ale nawet normalne ceny nie powalają mnie na kolana), kocham ich bluzki i sweterki. Mam mnóstwo rzeczy właśnie z C&A. Powiem więcej, w ich dziale młodzieżowym również mogę trafić na świetne rzeczy w większym rozmiarze (Clockhouse XL bodajże się nazywa). Nie oferują worków na ziemniaki, a skupiają się na wesołych kolorach i fajnych fasonach. Linia Yessica to mój osobisty faworyt. Zawsze znajdę coś dla siebie i nawet jeśli nie mam pieniędzy, mogę spokojnie iść i pooglądać z nadzieją, że jak już będę je miała, to kupię sobie to czy tamto.
A w ramach wisienki na torcie pozwolę sobie zaprezentować swoją ślubną kieckę. Kupiona na targu za grosze (umówmy się, nie przeznaczona do ślubu), ale za to ukochana. To był 2005 rok, wtedy też już byłam wielorybem. Oczywiście nie brałam ślubu sama ze sobą, ale zgody małżonka nie mam, więc się nie wychylam. Moja poważna mina nie świadczy o niechęci do brania ślubu - skupiałam się bardzo, żeby się nie popłakać w trakcie mówienia przysięgi... ze wzruszenia oczywiście.

piątek, 8 kwietnia 2011

Jestem.

Kolejny blog, kolejny wysiłek włożony w jego tworzenie. I dobrze. Chcę, to robię. I tak się dziwię, że jeszcze mi się chce. Tak czy inaczej, postanowiłam pokazać kilka moich wspaniałych "kreacji", żeby swoją wspaniałą osobę i swój nienaganny styl i smak zachować dla potomności.
A tak na poważnie to postanowiłam leczyć swoje kompleksy. Ponieważ jestem "modelką size plus", jak to się zwykło określać, ciężko mi zdobyć ciuchy w swoim rozmiarze (o tym zupełnie osobny, bardzo długi post, w sumie to mogłabym i książkę napisać). Czasami trafi się perełka, ale zazwyczaj worki na ziemniaki i szaty pokutne sprawdzają się najlepiej. Wszystko koniecznie w kolorach od czarnego po szarości i szerokości namiotu, ewentualnie sieci na walenie (ssaki takie morskie, nieco wyrośnięte). Jak już znajdzie się coś fajnego, to wygląda dobrze tylko na wieszaku, bo na ciele produkuje coś, czego nienawidzę, a mianowicie baleronik. Mimo wszystko jeśli mam wybierać między baleronikiem a namiotem, wybieram to pierwsze.
Ok, dość wyżywania się, jak na pierwszy post. Przechodzimy do clue, czyli do sedna, czyli do zdjęć. Pierwsze z nich to ja :) ubrana w bluzkę z rękawkiem trzy czwarte z H&M. Służy mi ona od dawna i bardzo ją sobie chwalę, ale chyba właśnie kończy swój żywot i coś mi mówi, że trzeba wybrać się na nowe zakupy. Na to założona moja ukochana bluzka z Kappahla. Kocham ją miłością absolutną i wzajemną, bo przeżyła ze mną już niejeden rok. Niezniszczalna, chociaż też już nieco znoszona... Dwie moje miłości i obie zaczynają już powoli konać :(


Druga ja to przede wszystkim kurtka zakupiona w Tesco, marki F&F, czyli coś dla "puszystych" (jak ja kocham te eufemizmy).  Razem ze mną synu. Kurtka XU, ciut za duża, ale nie mamy już czasu czekać, żeby do niej dorósł i spodnie marki LIDL (jest tani i ceni jakość). A tak na serio to spodnie są naprawdę fantastyczne. Buciki Bobbi Shoes, nabyte ostatnio w Deichmannie za śmieszną sumę 39 złotych.