O poszukiwaniu ubrań na siebie mogłabym napisać książkę. Tak coś koło 1000 stron by mi wyszło, gdybym miała opisać wszystkie przygody i perypetie, które miałam w swoim nieco krótkim życiu.
Zaczęłam być nieco grubsza, kiedy miałam około 21 lat. Nie mówię tu o rozmiarze 54 czy nawet 50, ale 46/48. Pomijam już rozpiętość rozmiarówki, o czym miałam nieprzyjemność przekonać się wiele razy, próbując wbić się w rozmiar XXXXL, jak to sugerowała metka (i nie był to rozmiar młodzieżowy). Przyjmijmy, że noszę rozmiar 48 i pozostańmy przy tej teorii (o powalonej rozmiarówce jeszcze napiszę, jak mi się przypomni).
Najpierw poznęcam się nad sieciówkami. Dlaczego? Bo właśnie te sklepy powinny oferować mi szerszy wybór ubrań. Skoro są dla wszystkich, to również dla mnie. Nie wymienię oczywiście absolutnie WSZYSTKICH sklepów, jakie istnieją, ale te, do których zdarza mi się zajrzeć.
Po pierwsze sklep, który omijam, bo nie ma mi NIC do zaoferowania to Reserved. Próbowałam wielokrotnie, bo jednak polska firma, warto by inwestować w polski przemysł. Jednak pomimo moich usilnych prób, oni mnie zlewają. Nie ma tam na mnie rozmiaru, chociaż z pewnością kilka rzeczy mi się podoba i mogłabym zostać klientką. Nie dają mi szansy. Cubus daje radę, kilka razy udawało mi się złowić tam kilka miłych dla oka i kieszeni ciuszków. Nie chodzę tam regularnie, ale zdarza się. Orsay niegdyś był mi łaskawy, ale już od pewnego czasu nie mam tam po co zaglądać. Ubrania zdecydowanie w moim stylu, rozmiarówka nie.
No i do pierwszej trójki wybija się H&M. Nie mogę powiedzieć, coś tam sobie wybiorę, czasem coś mi się nawet spodoba, chociaż ich styl to nie moja bajka. Zdarzy się jednak lepszy dzień (ich albo mój, zależy jak na to spojrzeć) i udaje nam się porozumieć. Najczęściej jednak, niestety, ich pojęcie rozmiaru uwłacza mojej osobie. Nie ma tam na mnie ubrań, chyba że są rozciągliwe i zgodzę się na wystające mi zewsząd wałeczki. Nawet fasony tak łaskawe dla osób tęższych, a mianowicie odcinane pod biustem, nie są do tych osób adresowane. Jest coś takiego, jak dział dla puszystych (Big is Beautiful), ale chyba nie biorą sobie tego hasła do siebie, bo ich big zdecydowanie nie jest dla mnie beautiful. Może mamy inny gust po prostu. Także H&M raczej omijam.
Kappahl to już zupełnie inna gadka. Pamiętam jednak, kiedy i oni nie mieli dla mnie żadnej oferty. Na sklepie wtedy były rozmiary do 42, a w sekcji dla puszystych XLNT od 46. Problem był taki, że 42 było na mnie O WIELE za małe, a 46 O WIELE za duże. I bądź tu mądry, człowieku. Jednak jakiś czas temu coś się zmieniło. Polityka firmy? Ktoś w zarządzie utył? Nie wiem. Okazało się nagle, że można na sklepie zrobić rozmiarówkę do 48 i to faktycznie może być realne 48. Dochodzi do tego, że sukienkę z serii „vintage stories” kupiłam rozmiaru 40, bo w taki się mieściłam. No i dobrze. Problem w tym, że Kappahl ma mi coraz mniej do zaoferowania pod względem stylu. Nie moja bajka, „not my cup of tea”, nie tędy droga. Ubrania, które mi się podobają, mają okropną tendencję do kosztowania fortunę (przy czym na moją kieszeń to bluzka za 90 czy 100 zł jest fortuną). Jednak Kappahl z całą pewnością jest na podium, jeśli chodzi o moje ciuchy (2 miejsce).
I teraz czas na fanfary, bo nadchodzi zwycięzca… C&A jest dla mnie niekwestionowanym faworytem. Zarówno jeśli chodzi o styl, jak i cenę. Tam właśnie kupuję spodnie (przeceny, ale nawet normalne ceny nie powalają mnie na kolana), kocham ich bluzki i sweterki. Mam mnóstwo rzeczy właśnie z C&A. Powiem więcej, w ich dziale młodzieżowym również mogę trafić na świetne rzeczy w większym rozmiarze (Clockhouse XL bodajże się nazywa). Nie oferują worków na ziemniaki, a skupiają się na wesołych kolorach i fajnych fasonach. Linia Yessica to mój osobisty faworyt. Zawsze znajdę coś dla siebie i nawet jeśli nie mam pieniędzy, mogę spokojnie iść i pooglądać z nadzieją, że jak już będę je miała, to kupię sobie to czy tamto.
A w ramach wisienki na torcie pozwolę sobie zaprezentować swoją ślubną kieckę. Kupiona na targu za grosze (umówmy się, nie przeznaczona do ślubu), ale za to ukochana. To był 2005 rok, wtedy też już byłam wielorybem. Oczywiście nie brałam ślubu sama ze sobą, ale zgody małżonka nie mam, więc się nie wychylam. Moja poważna mina nie świadczy o niechęci do brania ślubu - skupiałam się bardzo, żeby się nie popłakać w trakcie mówienia przysięgi... ze wzruszenia oczywiście.