środa, 28 grudnia 2011

Biżuteria po raz drugi.

Moim drugim hobby (zaraz po paznokciach, które ostatnio strasznie zaniedbałam – jak wszystko) jest biżuteria. Kiedyś kupowałam ją niemal na kilogramy. Każda wizyta na mieście kończyła się w sklepie jubilerskim i kupnem przynajmniej jednego srebrnego pierścionka. Srebrnego, bo gustuję raczej w srebrze. Są dwa powody, dla których lubię biżuterię: 1) zawsze jest na mnie rozmiar!!! i 2) jestem sroką. Wszystko, co tylko choć trochę się błyszczy, przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Przy czym mało istotne jest, czy jest to srebro, złoto, tombak czy inny jakiś nikiel. Ma się błyszczeć i być w miarę duże.
W związku ze swoją miłością mam kupę biżuterii, której jednakowoż nie używam. Czasami nie mam natchnienia, czasami nie mam czasu, ale głównym powodem jest fakt, że po początkowym zachwycie i ciągłemu noszeniu kolejnego pierścionka czy też kompletu, czuję się nim znudzona. I na nic jest „odkrywanie na nowo” po kilku miesiącach, a czasami nawet latach. Doskonale pamiętam ten konkretny pierścionek czy też ten konkretny łańcuszek i już marzy mi się nowy.
Dlatego właśnie wybrałam się do jubilera w celu nabycia czegoś nowego. Ponieważ gust mi się w międzyczasie zmienił i stawiam na minimalizm (małe oczko jak najbardziej wbudowane w pierścionek), stwierdziłam, że będzie miło, szybko i tanio (jak to srebro). Jak szybko weszłam, tak szybko wyszłam. Ceny najpierw wmurowały mnie w podłoże, żeby w chwilę później dodać mi skrzydeł i wyekspediować mnie jak najdalej od sklepów jubilerskich. No cóż, skończyły się dobre czasy, gdy biżuteria grała w moich zakupach pierwsze skrzypce.
Jednak nie byłabym sobą, gdybym tak po prostu z niej zrezygnowała. Mój sroczy charakter nie zmienił się bynajmniej, jedynie nieco ucierpiał. Dlatego też, gdy w czasie Jarmarku Jadwiżańskiego w Leśnicy zobaczyłam stoiska z biżuterią, pogalopowałam tam świńskim truchtem. I oto, co nabyłam, za śmieszne grosze zresztą. 


Nie znam się na kamieniach, ale ten mi się podoba.



Ta twarz mnie urzekła.



Do czerwonych dokupiłam żółte, fioletowe i zielone :)

Oczywiście nie są to zakupy godne prawdziwej sroki, bo nie błyszczą się, jak powinny i nie ma wśród nich pierścionka (moja wielka miłość), ale wystarczająco zaspokoiły one moją niedopieszczoną potrzebę zakupów biżuterii.
I tak na marginesie – nie wybieram się na giełdę minerałów, bo nie posiadam AŻ TAKICH finansów :)

wtorek, 27 grudnia 2011

Na szkolenie.

Dość długo milczałam, bo pisanie jakoś mi się nie składało. Czasu wiecznie brak, obowiązki domowe kuleją, a do bloga mam się brać? Jak to tak? No ale w końcu nadejszła wiełkopomna chwiła i mogę w końcu coś naskrobać. Zdjęcia zbytnio aktualne nie będą, ale niech przypomni nam się ten wspaniały gorący wrzesień i jego słońce.
Otóż pewnego wrześniowego popołudnia wybrałam się na szkolenie. W sumie jakbym miała zdjęcia z każdego szkolenia, na które chodzę to pewnie bym co drugi dzień dawała jakiegoś posta, ale mniejsza o to. Faktem jest, że szkolenie było ważne i potrzebne, a przy okazji mogłam spotkać się z Marchewkową, co już samo w sobie made my day i żadne szkolenie nie było mi straszne.
Ponadto nabyłam drogą kupna piękny KWIAT. Nigdy dotąd (i nigdy potem) nie przypięłam niczego takiego na swoją czachę ani nawet nie użyłam jako broszki, bo jakoś tak mnie peszy (no i to całkiem nie moja bajka), ale akurat wtedy miałam takie natchnienie, które ciałem się stało i zawisło na moich czerwonych wtedy włosach (żeby nie było, dziś mam zupełnie inne). A teraz leży sobie w szafce i czeka na kolejny powiew mojej obywatelskiej odwagi :)
Marchewkowa natrzaskała mi fotek, jak szalona i ponieważ kilka nawet się udało, postanowiłam się pochwalić. I nic to, że brzuchol wystaje :)

Bluzka i buty: No Name :)
Spodnie: kupione w Tesco.
Torba: Jennifer, CCC.
Kwiat: H&M.

 W pięknych uliczkach Wrocławia, obok bramy na Jatkach.



I we wrześniowym słońcu.










W roli głównej KWIAT... i moje ucho :)

Moja ukochana torba (słonika w komplecie nie było).


niedziela, 25 września 2011

A pani w sklepie powiedziała...

Poszłam ostatnio (no, może już nie tak ostatnio, bo jakiś miesiąc temu) do niejakiej Renomy. A tam świetny sklep, który ma nawet  moje rozmiary, zwany New Look. I los chciał, że akurat była tam sezonowa wyprzedaż. Jako że lato było nadal w pełni, a w dodatku krótki rękawek noszę niemal cały rok (+swetry, koszule, etc), postanowiłam skorzystać. Zabrałam sobie bluzeczkę do przymierzalni i zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Kiedy jednak wyszłam z przymierzalni, żeby pokazać się mamie, usłyszałam:
- Wygląda Pani w tej bluzce niekorzystnie. Nie powinna jej Pani kupować.
Zamarłam. Sama byłam zachwycona bluzką, mama nie miała żadnych zastrzeżeń, tak samo Marchewkowa. Tylko pani sprzedawczyni się nie podobało.
- Ale wie Pani, biorąc pod uwagę mój rozmiar, to wiele lepiej nie będzie.
- W każdym rozmiarze można wyglądać dobrze. A ta bluzka Pani nie pasuje.
Żałuję tylko, że nie poprosiłam jej w tej sytuacji o poradę, bo jakoś mam wrażenie, że zaproponowałaby mi coś z nowej kolekcji (a tym samym potwornie drogie) i z pewnością coś, co  by mi się nie spodobało. No ale może to tylko taka moja teoria spiskowa :) Natomiast jak wyglądam oceńcie sami.


Bluzka: New Look
Spodnie: Yessica
Buty: no name
Fotografia: mama :)
W tle występuje szkoła, czyli moje miejsce pracy :)

Buty, które mam na nogach to nabytek tegoroczny. Mega wygodne, pomimo że nie przepadam za koturnami. Urzekły mnie zaś gumki, z których są zrobione paski. Z bliska wygląda to tak:




Natomiast nieco później tego samego dnia poszłam z synem na spacer. Zrobiło się chłodniej, więc założyłam do tego zestawu koszulę:


 
Koszula: second hand
Klapki: no name
Zdjęcie: Aśka :)

Jak widać, mój syn jest zachwycony tym, jak jego mama się prezentuje :)


Rękaw koszuli


sobota, 24 września 2011

Recenzja.

Jako że nie za bardzo wychodzą mi moje własne zdjęcia, postanowiłam skupić się chwilowo na recenzjach. Jakoś tak wyszło, że ostatnio na moje poletko wkracza dość dużo produktów Avona. I tym razem będzie o tym. Jedyna różnica to fakt, że nie będzie to kolejna farba, a lakier do paznokci. Zakupiłam sobie takie cudo:


Lakier Avon Speeddry+
Kolor: Strawberry.



Już wcześniej wypróbowałam tenże rodzaj lakieru, tylko wybrałam sobie nieco inny kolor. Jakie wrażenia? Wspaniale się maluje. Wygodnie, szybko, sprawnie. Lakier nie jest ani za rzadki, ani tym bardziej za gęsty. Pędzelek super wygodny, nie jest za cienki (co w niektórych lakierach doprowadza mnie do szału). Niestety, nie jestem w stanie napisać ani słowa, jak długo lakier wytrzymuje na paznokciach, bo nigdy nie noszę takich kolorów dłużej niż dwa, trzy dni, podczas których to lakier trzyma się świetnie. Schnie również szybko (nie za szybko, spokojnie można pociągnąć ładnie cały paznokieć). Oczywiście używam dodatkowo przyszpieszacza wysychania, ale i bez niego paznokcie szybko schną.
Kwestia kolorów to oczywiście rzecz sporna - niektóre kolory mi się podobają, inne nie. Ten na moich paznokciach jest absolutnie cudowny. Może nie do końca ma to coś wspólnego z truskawką, prędzej z shakiem truskawkowym :) Niby różowy, a jednak nie różowy. Niby infantylny, a jednak kobiecy. Totalna fantazja. I jeszcze jedno - odwzorowanie kolorów w katalogu jest dobra - nie będzie rozczarowania, gdy wybieramy jeden kolor, a dostajemy zupełnie inny.
Innymi słowy - ideał. Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do tego lakieru.

Całkiem inną sprawą jest lakier Matte (matowy lakier do paznokci), który uważam za największą porażkę Avona od czasu, kiedy to zdarzało mi się, że ich lakier w ogóle nie zasychał. Nie będę zamieszczała żadnych zdjęć, ponieważ nie udało mi się jeszcze dobrze pomalować paznokci tym lakierem. Zawsze są smugi, zawsze coś nie wychodzi. Lakier zasycha za szybko i nie można nawet spokojnie pomalować całego paznokcia.
Innymi słowy - porażka. Nigdy więcej nie zdecyduję się na zakup tego lakieru. I żal mi tylko, że popełniłam od razu podwójną zbrodnię, rzucając się na dwa pozornie piękne kolory (Grey Cement i Red Velvet), która to decyzja okazała się gigantycznym błędem.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Farba do włosów Avon.

Po przetestowaniu lakierów do paznokci Avon (tu i tu) postanowiłam pobawić się ich nowym produktem. Jako konsultantka miałam szansę kupić i wypróbować farbę nieco wcześniej niż pojawiły się one w katalogu (ale równocześnie z pojawieniem się na stronie internetowej, także nie jestem aż tak wyjątkowa :) ). Długo zastanawiałam się, który kolor wybrać i w końcu zdecydowałam się na ciemny blond i złoty mahoniowy brąz. Jako że ciemny blond prawdopodobnie by mi nie wyszedł (za ciemny kolor bazowy), postanowiłam poczekać z rozjaśnianiem i spróbować brązu. Jakie wrażenia?


Farba do włosów Avon nr 7.53, kolor złoty mahoniowy brąz.

Na początku nakładamy na włosy bazę. Świetny pomysł, którego nie spotkałam we wcześniej używanych farbach, jednak jak zwykle jest tego za mało. Nie wiem, czy producenci nie przewidują, że ktoś może mieć gęste włosy, czy po prostu mają to w nosie. Potem sama farba. Jest jej wyjątkowo dużo. Wiem, co mówię, bo inne firmy żałują swoich wyrobów. Zwykle musiałam rozsmarowywać farby długo po ich nałożeniu, bo nie starczało na całe włosy, więc mogłam jedynie rozmazywać je rękami na pozostałych pasmach. Tutaj nie ma tego problemu. Farba spokojnie pokryła całe włosy i tu kłaniam się w stronę Avonu. Na koniec odżywka, której również jest tyle, co kot napłakał. Jakoś te produkty "przed i po" nie są doceniane przez producentów farb, a ja bym jednak chciała nałożyć tą odżywkę na całe włosy, a nie na końcówki (bo na tyle tylko starcza).
No i kolor, czyli właściwie najważniejsza rzecz w całej tej szopce. Wyszedł inny od tego na zdjęciu z farby, ale tego akurat się spodziewałam. Natomiast wielkim plusem jest to, że kolor wyszedł naturalny, co potwierdzają wszyscy moi znajomi. Zachwytom nie było końca. Także w ogólnym rozrachunku jestem bardzo zadowolona. Kolor jest żywy i bardzo udany, dobrze się w nim czuję. A wyglądam tak:

Jednak gdybym tylko mogła mieć włosy, jak mój syn, nigdy nie farbowałabym sobie mojej pięknej, jasnoblond czupryny :) (farbami nie wychodzi taki kolor, no i potem są odrosty).

czwartek, 21 lipca 2011

Lakiery.

Odkąd tylko przestałam ogryzać paznokcie, a stało się to około 2 klasy liceum, stały się one dla mnie dość istotnym elementem mojej osoby. Mogą być długie albo krótkie, obcięte na okrągło albo na kwadratowo, ale zawsze są tylko moje. Raz spróbowałam tipsów i stwierdziłam, że to nie dla mnie. Wygląda ładnie, ale jest bardzo niewygodne. Znacznie lepiej sprawdza się w moim przypadku żelowanie naturalnych paznokci, ale to już inny temat. 
Skoro paznokcie weszły do gry i zaczęły się liczyć, zaczęły się również liczyć lakiery do paznokci. Nie mogłam przecież pozostawić tak ważnego elementu bez żadnej ozdoby. I choć przyznam się, że najbardziej nadal lubię french manicure, to coraz częściej zaczynam z lakierami eksperymentować. Nie wiem, czy to kwestia powrotu do dzieciństwa, czy też po prostu kaprys, ale uwielbiam lakiery do paznokci i mam ich aktualnie chyba około 25, może 30. I tak jest cały czas. Jak tylko robię porządki i wyrzucam te stare, od razu mam wrażenie, że nie mam ich wcale i muszę uzupełnić zapas. Dzięki temu nigdy się nie nudzę i zdarza się (choć teraz przy dziecku rzadziej), że codziennie mam inny kolor. Dodać trzeba, że jestem doprawdy maniaczką malowania paznokci i gdy tylko coś mi się nie podoba, zmywam lakier i maluję od nowa. Ot, taki drobny odpał. 
Na początek odżywki, bo bez nich w ogóle nie ma malowania paznokci, a na pewno nie na ciemne kolory. Te potrafią paskudnie zafarbować płytkę, która dojdzie do siebie dopiero po odrośnięciu paznokcia. Owszem, paznokcie odrastają, ale po co na to czekać, skoro takich niemiłych niespodzianek można łatwo uniknąć. Wystarczy na początek pomalować paznokcie jakąkolwiek odżywką. Ja stałam się fanką odżywek firmy Eveline Professional. Ta lekko biała, na paznokciach niemal przezroczysta, świetnie chroni je przed przebarwieniami. Natomiast już po podwójnym malowaniu nakładam jeszcze przyspieszacz wysychania, ale przede wszystkim nabłyszczacz z tej samej serii. Kolor genialnie się po nim błyszczy, a przy okazji można jej używać bez dodatkowego koloru, wtedy paznokieć pięknie lśni.



Od lewej: odżywka utwardzająca
odżywka 3 w 1: wysuszacz, utwardzacz, nabłyszczacz

Jeśli chodzi o moje ulubione firmy to oczywiście Inglot. Nic go nie pobije. Używałam już i Heleny Rubinstein (z tych droższych) i zupełnie nieznanych marek (z tych tańszych), i zawsze Inglot przoduje. Niegdyś (czyt. przed dzieckiem) miałam cale zestawy tej marki. Ostatnio lekka bieda z nędzą, bo jednak do najtańszych też nie należą. Druga w kolejności to Coral. Odkryłam je już dawno i oprócz wielkiego wyboru kolorów lakiery te mogą pochwalić się dobrą trwałością i wygodnymi pędzelkami. Eveline czy też nowo odkryty Editt (wypróbowany ze względu na kolory) już nie zachwycają aż tak bardzo, ale da się z nimi żyć. Dodać należy, że lakiery dzielę na trzy rodzaje: odżywki, tradycyjne i awangardowe.  
Pierwszy zestaw lakierów to te tradycyjne. Dobre na każdą okazję i pasujące niemal do każdego stroju. Odcienie czerwieni i szarości są niezastąpione w pracy i jedyne, co w czerwieniach mi przeszkadza to fakt, że "brudzą". Jak tylko przejadę paznokciem po jakimś papierze, zostają nieładne smugi. No ale za piękno się płaci, trzeba uważać i tyle. Przykro mi tylko, że kolor nr 209 z Corala wyszedł tak nieapetycznie na zdjęciu, podczas gdy jest to mój ulubiony kolor malinowy. Jest doprawdy piękny i nie ma co sugerować się fotografią tylko lepiej iść do sklepu i samemu się przekonać.


Od lewej: Coral nr 211
Coral nr 209
Inglot nr 139
Editt nr 7
Te bardziej awangardowe kolory też nadają się do pracy, pod warunkiem, że ma się nieco dystansu do siebie i rzeczywistości. W każdej innej sytuacji poza pracą również wymagają nieco odwagi, bo są naprawdę niezwykłe. Soczysta zieleń, róż czy pomarańcz nie psują do wszystkiego i należy je nosić ostrożnie. Niebieski jest ostatnio modny, ale też go nie nadużywam. Fiolet pasuje mi do wielu ubrań, ale też używam go rzadko. Innymi słowy, te kolory pojawiają się na moich paznokciach rzadko i na krótko, tylko jeśli pasują do stroju. 


Od lewej: Editt nr 2
Editt nr 2 (dziwne, ale tak jest napisane)
Eveline: nr 516
Coral nr 33
Inglot nr 956
Avon Blue Shock
Także co by nie mówić, kolor lakieru zależy od naszego stroju i nastroju. Swoją drogą to ciekawe, że wiele kobiet, które bardzo dba o swój wygląd zapominają o paznokciach, na które ja na przykład zwracam o wiele większą uwagę niż na ubrania... No ale to tylko taka mała dygresja z obserwacji Homo Sapiens.

środa, 13 lipca 2011

Wakacyjna wycieczka.

Wybrałam się z rodzinką na wycieczkę do parku. Konkretnie ja, mąż, Adam i szwagier. Tym razem pogoda była lepsza, żaden wiatr mi fryzury nie rozwiewał, ale zbytnio fotogenicznie też nie było. Na początek pokażę pazury, bo pomalowałam się szałowym kolorem Red Wine od Avon Speed dry+. Kolorek boski, a na paznokciu wygląda tak:



Red Wine
od Avon Speed dry+

Ubrana byłam jak zwykle zupełnie normalnie. Tym razem czernie królowały, niestety nawet one nie zdołały do końca ukryć mojego pięknego brzuszka. No dobra, rozumiem, czernie cudów nie czynią. Bluzka, czy też bluzko - tuniczka, stała się moją ulubioną od pierwszego wejrzenia. W połączeniu z innymi legginsami tworzą zestaw boski, z tymi jedynie poprawny (tamte niestety w praniu, a już nie mogłam doczekać się kolejnego posta). Sandałki uwielbiam, bo mają gumki i dla moich zmęczonych nóg są naprawdę cudnowne. Fryzurę widać w całej okazałości, w nieco innym tylko wydaniu.


Bluzka: no name
Legginsy: H&M
Buty: CCC



I na koniec moje ulubione od niedawna zdjęcie. Adam dopiero co wstał i  postanowił się troszkę poprzytulać do mamy. Bezcenne.


sobota, 2 lipca 2011

Szara myszka z nową fryzurą na placu zabaw.

Nic dodać, nic ująć, tytuł oddaje wszystko. Ubrana w szarości udałam się z synem i mamą na plac zabaw, żeby sfotografować się w moim od jakiegoś czasu najbardziej naturalnym środowisku. Większość zdjęć przepadnie w mrokach czasu, bo wiatr  nie był mi życzliwy, ale dwa zdjęcia mniej więcej łaskawie odzwierciedlają moją nową fryzurkę, z której jestem wyjątkowo dumna. Jednak zanim nadejdzie czas na przedstawienie jej w całej okazałości, najpierw zjeżdżalnia i huśtawka (na tej ostatniej nie mam szans usiąść ze względu na... powiedzmy że na barierki).

bluzka i legginsy: LIDL
buty: no name



 Bardzo lubię te butki. Wygodne są, ładne i doskonale pasują do kompletu szarości, którą czasem lubię przełamać soczystą czerwienią, a czasem nie.


W takim razie pozostaje zaprezentować nowy włos. Pani fryzjera zaproponowała również rzucenie kolorku na  te moje rozczochrane, coś w kształcie oprawek okularów, ale przymierzam się do baleyagu, dlatego na razie spasowałam. Dodam tylko, że moja twarz w takim zbliżeniu wygląda jakoś tak wyjątkowo niekorzystnie :(

niedziela, 15 maja 2011

Biżuteria.

Piszę, póki mam jeszcze poranną wenę, bo ostatnio sklęsłam potwornie.
Otóż ostatnio porwałam się na zakupy biżuteryjne. Dawno już takowych nie robiłam, bo biżuetrii mam dużo, a rzadko w niej chodzę, więc się nie opłacało. Jednak ponieważ ostatnio ogarnął mnie szał zakupów odzieżowych (za co płacę teraz bardzo wysoką cenę), wypadało uzupełnić ten zbiór o biżuterię. Na kosmetyki dopiero się szykuję.
Te kolczyki wpadły mi w oko, ponieważ są zupełnie nie w moim stylu :) W ogóle się nie błyszczą, nie są wystarczająco długie i delikatne. Jednakowoż są szare, co w aktualnym stanie mojej garderoby przechyliło szalę na ich korzyść. Oczywiście ubieranie całego kompletu szarości (bluzka, legginsy, balerinki, biżuetria) może przyprawić o ból głowy, ale czasami mam właśnie ochotę ubrać się możliwie jednorodnie (tęsknota za mundurkiem czy co?).



Drugi komplet biżuterii dostałam od mamy. Nie znam się na kamieniach, więc nie będę tutaj rzucać nazwami, ale wiem na pewno, że mi się podoba. Zakładam ten komplet (bo do kolczyków jest jeszcze wisiorek) do tego samego zestawu ubioru, żeby go nieco ożywić, a stan biżuterii zależy oczywiście od stanu mojego nastroju.



Gotowe stylizacje wraz ze świeżą biżuterią pojawią się, jak tylko znajdę fotografa, który będzie na tyle miły, że zrobi mi ładne zdjęcia. Muszę uwiecznić efekty mojego odchudzania (na razie żadne:)) i kolejnych zakupów, bo mi się garderoba poszerzyła (i nadal nie mam co na siebie włożyć).

piątek, 29 kwietnia 2011

Niech żyją lumpeksy!

Nigdy nie miałam nic przeciwko lumpeksom. Nie chodziłam tam ani ze względu na modę, ani ze względu na bardzo trudną sytuację portfelową. Chodziłam, bo najczęściej w lumpeksach mogłam znaleźć coś dla siebie (czyt. w moim rozmiarze). Ciucholandy zazwyczaj oferują ubrania z Anglii, a tam, jak wiadomo, obowiązuje inna rozmiarówka. Dlatego też z radością szłam „na lumpy”, bo mogłam dostać tanio coś „nowego” i ładnego.
Ostatnio jednak zmieniło się kilka rzeczy, nad czym bardzo boleję. Po pierwsze, z dzieckiem trudno chodzi się na zakupy, a co dopiero do lumpeksów, gdzie trzeba stać i oglądać niekiedy godzinami, żeby coś wypatrzeć. Po drugie, lumpeksy coraz częściej kreują się na sklepy, w których można kupić ubrania używane, ale za to stylowe i jedyne w swoim rodzaju, a co za tym idzie – za unikatowość trzeba płacić. Po trzecie i ostatnie, jako sklepy „stylowe”, następuje selekcja ubrań. I zostają same małe, większe gabaryty idą się paść, co mnie akurat nie zadowala. Są jednak przyczułki, gdzie lumpy pozostały lumpami, a w ich odwiedzaniu przeszkadza mi jedynie chodzenie z dzieckiem.
Ta bluzka od razu wpadła mi w oko. Była odcinana pod biustem (doskonale), zrobiona z materiału, którego nie trzeba prasować (coraz lepiej) i nawet na mnie pasowała (BINGO!). Innymi słowy – grzech nie kupić. Dlatego właśnie kupiłam. Od tamtej pory noszę ją w połączeniu z innymi bluzkami (tutaj: Gatta), bo dekolt jednak nieco przyduży.



P.S. W końcu dokładnie widać moje siwe włosy :) Juuuupiiii!
P.S. 2 W ramach zabawy programem do obróbki zdjęć dodaję coś, co w ogóle nie jest związane z szafiarstwem, ale strasznie mi się podoba :)


poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Powrót do przeszłości.

Zdjęcia to absolutnie cudowny wynalazek. Bez dwóch zdań. Wydarzenia zapisane na kartce papieru albo, jak to ostatnio, na karcie pamięci. Potem można sobie spojrzeć na takie obrazy i przenieść się pamięcią do tamtych chwil. Poczuć jeszcze raz zapach, może nawet smak, może dotyk. Przywrócić im życie, choć na chwilę.
To właśnie czuję, przeglądając swoje stare zdjęcia. Jakbym znowu tam była. Dlatego nie mogę oglądać zbyt wielu zdjęć na raz. Sprawę utrudnia mi fakt, że moje zdjęcia nie są zbyt uporządkowane. W jednym folderze znaleźć się może zdjęcie ciążowe i takie na długo sprzed ciąży z jakiejś wycieczki.
I właśnie ostatnio podczas takich poszukiwań odkryłam dwa zdjęcia, którymi postanowiłam się podzielić. Dlaczego? Bez żadnych bardziej konkretnych powodów od tego, że podobają mi się i nawet mogę siebie na nich znieść (jakby ktoś jeszcze nie zanotował – nienawidziłam zdjęć swojej osoby).
Pierwsze zdjęcia to fotografie z pokazu „Klątwa Faraonów”, który gościł we Wrocławiu już jaki czas temu (dokładnie w roku 2008, lato, jak widać po stroju). Nie będę pisać, gdzie kupiłam te ciuchy, bo już nie pamiętam. Jedno jest pewne – wyglądałam w nich nie najgorzej i bardzo je lubiłam. Bluzka oczywiście odcinana pod biustem, bo w takim fasonie grubaskom jest dobrze. Spodnie białe. Miałam do nich słabość, chociaż oczywiście zdawałam sobie sprawę, że zbyt genialnie to w nich nie wyglądam. Nie było jednak bardzo źle i pozwalałam sobie czasami na tą ekstrawagancję, jaką jest noszenie białych ubrań przez osobę puszystą (jak wiadomo, biały pogrubia, a czarny wyszczupla i dlatego dla osób tęższych najlepsze są habity).



















W takim razie kolejne zdjęcie to szczyt ekstrawagancji, gdyż wybielona na nim jestem do granic przyzwoitości. Jedyne co mam na swoje usprawiedliwienie to fakt, że wielkość mojego brzucha nie wynika z przejedzenia, a z ciąży :) Nie było mi zbyt trudno ubierać się w czasie ciąży, bo i tak większość bluzek miałam szerszych, a nie obcisłych (a nawet te obcisłe były na tyle rozciągliwe, że dostosowywały się do sylwetki). Wystarczyło kupić kilka par spodni i można było szaleć z garderobą. Przy okazji okazało się, że mam drastycznie mało zdjęć z okresu ciąży, to doprawdy zbrodnia.
8 miesiąc

I rację ma mój mąż, że niewątpliwie dobrą stroną tego bloga jest fakt, że zaczęłam robić zdjęcia SOBIE, a nie tylko drzewkom i domkom wokoło :) Zaczynam lubić swoje zdjęcia.

sobota, 23 kwietnia 2011

Wypad do miasta.

Słońce w końcu ucieszyło nas swoją stałą obecnością i ubrania letnie wyjrzały z szafy. Problem polegał na tym, że po zrobieniu porządków w szafie jesienią z ubrań letnich, niewiele w jej czeluściach letniego zostało. Dlatego właśnie postanowiłam uzupełnić swoją garderobę i szarpnąć się na coś nowego.
Zaczęłam od sklepów, ale ceny zbily mnie z nóg. Jak zwykle podwyżka VAT okazała się świetnym pretekstem do bezkarnej podwyżki cen o nieco więcej niż ten jeden procent. Zszokowana nieco postanowiłam spróbować inaczej. Ponieważ na wizyty w ciucholandzie nie miałam akurat natchnienia, zdecydowałam się na poszperanie w sieci.
Allegro mnie nie zawiodło. Pod myszkę ustawiło wspaniałą tunikę w moim akurat rozmiarze, w niebieskim kolorze, w „ludowe” wzorki, które wyglądają tak:

Moja miłości! – wykrzyknęłam. I w tym miejscu postanowiłam zdać się na instynkt łowcy mojego szanownego Męża. On doskonale wie, co zrobić, żeby aukcję wygrać (bo niestety okazało się, że to aukcja, a nie kup teraz). Określiłam maksymalną cenę i po pozostawieniu dokładnych instrukcji, zostawiłam Męża na placu boju. Oczywiście, co było bardzo do przewidzenia, Mąż aukcję wygrał, a ja dostałam swój wymarzony nowy ciuch za małe pieniądze.
Chciałam tą tunikę, która okazała się być nieco jednak przydużą tuniko – sukienką (było zaznaczone w opisie, więc nie jestem zaskoczona), przyozdobić białymi legginsami, ale pan w sklepie zbywał mnie tak skutecznie (nadal to robi), że w końcu postawiłam na rajstopy. Ponadto, jak już zaznaczyłam, tunika okazała się nieco za duża i wymagała dodania do niej białej bluzki po spód, co by nie gorszyć narodu widokiem biustu mego. Do tego białe sandałki – rzymianki z zeszłego bodaj roku (a może sprzed dwóch lat…) i mamy całkiem znośny komplet.
I ostatni akt tej historii. Pojechałam do  miasta z synem i Marchewkową. Po drodze wstąpiliśmy do parku, w którym żadne z nas jeszcze nie było. Okazało się, że będzie to jeden z moich ulubionych parków, bo jest tam i miejsce dla dzieci, i piękne widoczki, i ławki, i świetny klimat, choć tak blisko ulicy (Ogród Staromiejski, na tyłach Teatru Lalek, jeśli ktoś zna Wrocław). Marchewkowa z wielkim poświęceniem i cierpliwością strzelała mi fotki, bo nie jestem zbytnio cierpliwą modelką, a i tak z całej masy zdjęć do publikacji nadaje się to jedno, jedyne.

Tuniko - sukienka: New Look, kupiona na allegro
Buty: Deichmann
Bluzka: Gatta.


wtorek, 19 kwietnia 2011

Wyjaśnienia / Wiosna, panie dzieju.

Najpierw kilka słów wyjaśnienia dla odwiedzających. Zainspirowana komentarzem Play Me, postanowiłam kilka rzeczy sprostować. Zaczęłam ostatnio przeglądać blogi szafiarskie. Niemal wszystkie opierają się na angielskich tytułach, niektóre nawet prowadzone są po angielsku (oczywiście nie uważam tego za wadę, ale wydaje mi się to dziwne). Niemal wszystkie mają piękne zdjęcia, odpowiednio naświetlone, wykadrowane, w odpowiednich wnętrzach lub w odpowiednich miejscach na zewnątrz. Część osób śledzi najnowsze trendy, inspiruje się dziełami sławnych projektantów, ogląda modelki na wybiegach. Jeśli to jest idea blogów szafiarskich, to w takim razie nie mogę zapisać się do tego szanownego grona.
Nie oglądam pokazów mody. Denerwują mnie te wychudzone modelki, które wyglądają, jakby im ktoś w buty kupę włożył. Miny rodem z kota na puszczy, zgarbione ramiona, brak uśmiechu, wystające kości obojczyka, wystające kości wszystkiego. Nie podobają mi się stroje, które są tam prezentowane. Nie założyłabym ich, bo dość często są to ubrania zupełnie nieżyciowe. Nie zawsze, ale zbyt często.
Nie robię cudownych, wypasionych, sphotoshopowanych zdjęć. Nie umiem. Mam zwykły aparat, który mnie słucha, dopóki ustawiam go na „auto”. Potem przenoszę te zdjęcia do komputera, czasami przycinam i to tyle. Zdarza mi się tafić na ładną miejscówę, ale zazwyczaj ograniczam swoje środowisko fotograficzne do chodnika obok swojego bloku i pobliskiej piaskownicy, gdzie chodzę z moim synem.
I tu dochodzę do meritum. Mam 30 lat, męża, syna, jestem nauczycielką, cierpię na chroniczny brak czasu i chciałabym być szczuplejsza. Nie jestem idealna. Nie jestem szczupła. Poluję na okazje i przeceny w sieciówkach albo latam po lumpeksach (i nie jest to kwestia mody, ale braków w polskich sklepach). Doskwiera mi brak ubrań w moim rozmiarze w większości polskich sklepów oraz słaby wybór w tych „dla puszystych”. Będę o tym pisać, bo mnie to dotyczy. Dotyczy to również wielu innych osób.
Nie ubieram się wyjątkowo pięknie. Ubieram się normalnie. Staram się dostosować ciuchy do swojej sylwetki i rozmiaru. Staram się wypośrodkować pomiędzy workami pokutnymi a obcisłym baleronem. Nie zawsze mi się udaje. Przykro mi. Niczego nie upiększam, nie zmieniam. Jeśli idę z synem na zakupy czy do piaskownicy, ubieram się praktycznie. Jeśli na imieniny do cioci, elegancko. Jeśli do pracy, umiarkowanie elegancko. Wszystkie te ubrania są ważne i dla mnie się liczą. Na co dzień raczej się nie maluję, więc nie będę się pindrzyć do zdjęć. Jeśli jestem umalowana i mam na sobie biżuterię, niech tak będzie. Jeśli nie, to nie. Nie robię niczego specjalnie do zdjęć. Pewnie z czasem nauczę się kilku rzeczy, wiele poprawię, ale teraz jest, jak jest. I tyle.
Mogłabym powiedzieć za Michałem Wiśniewskim powtórzyć: „Jestem jaka jestem.”
A tu już wiosna.

Naszyjnik: C&A
Szminka (nawet jeśli nie widać): Avon,
genialny kolor
Plum Gorgeous
szminki Uwodzicielskie Nawilżenie


Bluzka: Lidl (ciążowa :))

 

niedziela, 17 kwietnia 2011

Lidl jest tani.


Kiedy mój mąż słyszy hasło Lidl, od razu musi powiedzieć „jest tani”. To silniejsze od niego. Chociaż sklep ten zmienił swoje hasło już jakiś czas temu, właśnie tamto zapadło ludziom w pamięć i nic tego nie zmieni. Teraz Lidl może cenić jakość albo robić cokolwiek innego, i tak zawsze pozostanie „jest tani”.
Bo i tak faktycznie jest. Nie zawsze i nie w każdym przypadku, ale nie można mieć wszystkiego. Z tą jakością też różnie bywa, ale muszę przyznać, że niejednokrotnie udało mi się w Lidlu dostać rzecz o wiele lepszej jakości niż w „zwykłym” sklepie. Dlatego też z czystym sumieniem mogę Lidla polecić. Swego czasu skarpetki i spodnie dla syna rzadziły, ostatnio przerzuciłam się na rzeczy dla siebie. Kiedy tylko zobaczyłam, że Lidl sprzedawać będzie bluzki ciążowe za 25 złotych (24,99 - jak ja nienawidzę tych groszy…) postanowiłam wparować do sklepu o świcie i kupić sobie przynajmniej jedną. I całe szczęście, że wpadłam tam o świcie, bo w moim sklepie wyraźnie tych koszulek posępili. Gdybym poszła po południu, pewnie nie miałabym czego tam szukać.
Oczywiście na jednej się nie skończyło, kupiłam dwie. A wszystko przez to, że one są naprawdę cudowne. Oczywiście ani nie jestem w ciąży, ani nie zamierzam być, ale mój rozmiar wymaga pewnych kompromisów. I jeśli tym kompromisem ma być kupowanie ciuchów ciążowych, to ja się z tym godzę. Bluzki w żaden sposób się nie wyróżniają i nie jest na nich napisane, że są ciążowe, więc raczej nikt się nie domyśli. Wyglądają tak na zdjęciu reklamowym.



Kupiłam sobie akurat te dwie zasłonięte, bo podobały mi się bardziej niż ta błękitna, ale wszystko zależy od gustu. A ja w jednej z nich (druga w praniu) wyglądam tak.

Bluzka: Lidl
Bluza: Tchibo
Spodnie C&A (Yessica)
Buty: nie pamiętam :)



sobota, 9 kwietnia 2011

O ubraniach dla grubasow słów kilka.

O poszukiwaniu ubrań na siebie mogłabym napisać książkę. Tak coś koło 1000 stron by mi wyszło, gdybym miała opisać wszystkie przygody i perypetie, które miałam w swoim nieco krótkim życiu. 
Zaczęłam być nieco grubsza, kiedy miałam około 21 lat. Nie mówię tu o rozmiarze 54 czy nawet 50, ale 46/48. Pomijam już rozpiętość rozmiarówki, o czym miałam nieprzyjemność przekonać się wiele razy, próbując wbić się w rozmiar XXXXL, jak to sugerowała metka (i nie był to rozmiar młodzieżowy). Przyjmijmy, że noszę rozmiar 48 i pozostańmy przy tej teorii (o powalonej rozmiarówce jeszcze napiszę, jak  mi się przypomni).
Najpierw poznęcam się nad sieciówkami. Dlaczego? Bo właśnie te sklepy powinny oferować mi szerszy wybór ubrań. Skoro są dla wszystkich, to również dla mnie. Nie wymienię oczywiście absolutnie WSZYSTKICH sklepów, jakie istnieją, ale te, do których zdarza mi się zajrzeć.
Po pierwsze sklep, który omijam, bo nie ma mi NIC do zaoferowania to Reserved. Próbowałam wielokrotnie, bo jednak polska firma, warto by inwestować w polski przemysł. Jednak pomimo moich usilnych prób, oni mnie zlewają. Nie ma tam na mnie rozmiaru, chociaż z pewnością kilka rzeczy mi się podoba i mogłabym zostać klientką. Nie dają mi szansy. Cubus daje radę, kilka razy udawało mi się złowić tam kilka miłych dla oka i kieszeni ciuszków. Nie chodzę tam regularnie, ale zdarza się. Orsay niegdyś był mi łaskawy, ale już od pewnego czasu nie mam tam po co zaglądać. Ubrania zdecydowanie w moim stylu, rozmiarówka nie. 
No i do pierwszej trójki wybija się H&M. Nie mogę powiedzieć, coś tam sobie wybiorę, czasem coś mi się nawet spodoba, chociaż ich styl to nie moja bajka. Zdarzy się jednak lepszy dzień (ich albo mój, zależy jak na to spojrzeć) i udaje nam się porozumieć. Najczęściej jednak, niestety, ich pojęcie rozmiaru uwłacza mojej osobie. Nie ma tam na mnie ubrań, chyba że są rozciągliwe i zgodzę się na wystające mi zewsząd wałeczki. Nawet fasony tak łaskawe dla osób tęższych, a mianowicie odcinane pod biustem, nie są do tych osób adresowane. Jest coś takiego, jak dział dla puszystych (Big is Beautiful), ale chyba nie biorą sobie tego hasła do siebie, bo ich big zdecydowanie nie jest dla mnie beautiful. Może mamy inny gust po prostu. Także H&M raczej omijam.
Kappahl to już zupełnie inna gadka. Pamiętam jednak, kiedy i oni nie mieli dla mnie żadnej oferty. Na sklepie wtedy były rozmiary do 42, a w sekcji dla puszystych XLNT od 46. Problem był taki, że 42 było na mnie O WIELE za małe, a 46 O WIELE za duże. I bądź tu mądry, człowieku. Jednak jakiś czas temu coś się zmieniło. Polityka firmy? Ktoś w zarządzie utył? Nie wiem. Okazało się nagle, że można na sklepie zrobić rozmiarówkę do 48 i to faktycznie może być realne 48. Dochodzi do tego, że sukienkę z serii „vintage stories” kupiłam rozmiaru 40, bo w taki się mieściłam. No i dobrze. Problem w tym, że Kappahl ma mi coraz mniej do zaoferowania pod względem stylu. Nie moja bajka, „not my cup of tea”, nie tędy droga. Ubrania, które mi się podobają, mają okropną tendencję do kosztowania fortunę (przy czym na moją kieszeń to bluzka za 90 czy 100 zł jest fortuną). Jednak Kappahl z całą pewnością jest na podium, jeśli chodzi o moje ciuchy (2 miejsce).
I teraz czas na fanfary, bo nadchodzi zwycięzca… C&A jest dla mnie niekwestionowanym faworytem. Zarówno jeśli chodzi o styl, jak i cenę. Tam właśnie kupuję spodnie (przeceny, ale nawet normalne ceny nie powalają mnie na kolana), kocham ich bluzki i sweterki. Mam mnóstwo rzeczy właśnie z C&A. Powiem więcej, w ich dziale młodzieżowym również mogę trafić na świetne rzeczy w większym rozmiarze (Clockhouse XL bodajże się nazywa). Nie oferują worków na ziemniaki, a skupiają się na wesołych kolorach i fajnych fasonach. Linia Yessica to mój osobisty faworyt. Zawsze znajdę coś dla siebie i nawet jeśli nie mam pieniędzy, mogę spokojnie iść i pooglądać z nadzieją, że jak już będę je miała, to kupię sobie to czy tamto.
A w ramach wisienki na torcie pozwolę sobie zaprezentować swoją ślubną kieckę. Kupiona na targu za grosze (umówmy się, nie przeznaczona do ślubu), ale za to ukochana. To był 2005 rok, wtedy też już byłam wielorybem. Oczywiście nie brałam ślubu sama ze sobą, ale zgody małżonka nie mam, więc się nie wychylam. Moja poważna mina nie świadczy o niechęci do brania ślubu - skupiałam się bardzo, żeby się nie popłakać w trakcie mówienia przysięgi... ze wzruszenia oczywiście.

piątek, 8 kwietnia 2011

Jestem.

Kolejny blog, kolejny wysiłek włożony w jego tworzenie. I dobrze. Chcę, to robię. I tak się dziwię, że jeszcze mi się chce. Tak czy inaczej, postanowiłam pokazać kilka moich wspaniałych "kreacji", żeby swoją wspaniałą osobę i swój nienaganny styl i smak zachować dla potomności.
A tak na poważnie to postanowiłam leczyć swoje kompleksy. Ponieważ jestem "modelką size plus", jak to się zwykło określać, ciężko mi zdobyć ciuchy w swoim rozmiarze (o tym zupełnie osobny, bardzo długi post, w sumie to mogłabym i książkę napisać). Czasami trafi się perełka, ale zazwyczaj worki na ziemniaki i szaty pokutne sprawdzają się najlepiej. Wszystko koniecznie w kolorach od czarnego po szarości i szerokości namiotu, ewentualnie sieci na walenie (ssaki takie morskie, nieco wyrośnięte). Jak już znajdzie się coś fajnego, to wygląda dobrze tylko na wieszaku, bo na ciele produkuje coś, czego nienawidzę, a mianowicie baleronik. Mimo wszystko jeśli mam wybierać między baleronikiem a namiotem, wybieram to pierwsze.
Ok, dość wyżywania się, jak na pierwszy post. Przechodzimy do clue, czyli do sedna, czyli do zdjęć. Pierwsze z nich to ja :) ubrana w bluzkę z rękawkiem trzy czwarte z H&M. Służy mi ona od dawna i bardzo ją sobie chwalę, ale chyba właśnie kończy swój żywot i coś mi mówi, że trzeba wybrać się na nowe zakupy. Na to założona moja ukochana bluzka z Kappahla. Kocham ją miłością absolutną i wzajemną, bo przeżyła ze mną już niejeden rok. Niezniszczalna, chociaż też już nieco znoszona... Dwie moje miłości i obie zaczynają już powoli konać :(


Druga ja to przede wszystkim kurtka zakupiona w Tesco, marki F&F, czyli coś dla "puszystych" (jak ja kocham te eufemizmy).  Razem ze mną synu. Kurtka XU, ciut za duża, ale nie mamy już czasu czekać, żeby do niej dorósł i spodnie marki LIDL (jest tani i ceni jakość). A tak na serio to spodnie są naprawdę fantastyczne. Buciki Bobbi Shoes, nabyte ostatnio w Deichmannie za śmieszną sumę 39 złotych.